Menu / szukaj

Andriej Diakow „W mrok”

Taran i Gleb wrócili z ciężkiej wyprawy do Kronsztadu. Mimo że ich misja okazała się mordercza, nie była bezcelowa – a to wbrew pozorom chyba jest najważniejsze, daje bowiem nadzieję na lepsze jutro udręczonym mieszkańcom Petersburskiego metra.

Czasem czyny jednych przesądzają o losie innych, a impulsywne ruchy wykonywane pod wpływem emocji dają lepsze owoce niż przemyślane decyzje. Czy nie po to człowiek jest pozbawiony daru jasnowidzenia, aby w pełni odczuć odpowiedzialność za dokonane lub zaniechane czyny?

Exodus okazał się niczym więcej jak tylko bandą kanibali wykorzystujących naiwność innych, aby za pomocą legendy o tajemniczym świetle w morskiej bazie wojskowej wywabiać kolejne dostawy „pożywienia”. Niespodziewany powrót stalkera i jego usynowionego ucznia skutecznie wyeliminował każdego przedstawiciela tej bandy, a także przyniósł wieści ze świata. Okazało się, że na niedalekiej wyspie Moszczny ocalała kolonia ludzi, sama wyspa nie ucierpiała od bomb atomowych, a po Bałtyku pływa nieźle uzbrojona platforma wydobywcza. Dodatkowo, pertraktacje przeprowadzone przez naszych bohaterów doprowadziły do tego, że mieszkańcy wyspy i platformy Babel zgodzili się przyjąć do siebie uchodźców z metra – no po prostu sielanka.

Wszystko niestety trafia szlag, gdy wyspa zamienia się w pył pod wpływem niespodziewanego wybuchu nuklearnego, a marynarze z Babla nie mając gdzie się podziać przejmują jedną z opuszczonych, końcowych stacji metra. Wściekli, za wybuch obwiniają ludzi metra, stawiając przed nimi ultimatum – albo znajdzie się winny, albo całe metro zostanie zagazowane iperytem. Zgromadzenie przedstawicieli wszystkich stacji metra nie ma innego wyjścia jak spróbować odkryć, kto posunął się do granic niepomyślanego. Do wykonania tej misji zostaje wybrany Taran – dodatkowo skuszony przez jedną z grup – Wegan, obietnicą odkrycia skutecznej szczepionki na chorobę, na którą cierpi od czasu ukąszenia przez jadowitego mutanta wiele lat wcześniej na powierzchni. Jakby tego było mało, historia gmatwa się tajemniczym zniknięciem Gleba, pojawieniem się Mrocznego Pielęgniarza i dziewczynki – Aurory.

Drugi tom trylogii Diakowa jest jeszcze lepszy niż poprzednik – wartka akcja, nie dająca ani chwili na oddech, skomplikowana, ale trzymająca się całości historia, zwroty akcji, tajemnice skrywajcie kolejne tajemnice – wszystko to sprawia, że „jeszcze tylko jeden rozdział” kończy się bladym świtem na ostatniej stronie. Oderwanie się od książki jest tym bardziej trudne, że możemy śledzić na bieżąco losy obu naszych protagonistów, którzy prawie depczą sobie po piętach bez świadomości tego, że minuta czy dwie postoju mogłaby zakończyć ich wzajemne poszukiwania. W przeciwieństwie do poprzedniego tomu, tym razem wracamy pod powierzchnię – zadaniem Tarana bowiem jest inspekcja każdej możliwej stacji, każdego terytorium – byle tylko wykryć osobę, która jest odpowiedzialna za zniszczenie wyspy. Oczywiście nic jest takie jakim się wydaje – ani choroba Tarana, ani winowajca, ani nawet motywy, które kierują przywódcami grup panujących w tunelach. Taki zabieg zbliża powieść do korzeni – przypominając gdzieś z tyłu głowy historię Artema i Huntera.

„W mrok” to niewątpliwie dzieło doroślejsze niż „Do światła” – to już nie jest debiut literacki – Diakow dłużej popracował nad całością i wyszło to opowieści na dobre. Historia potrafiła pochłonąć mnie tak bardzo, że momentami zdawało mi się, ze każdy zmysł odczuwa klaustrofobiczną atmosferę tuneli. Na pewno na końcową, bardzo dobrą ocenę ma wpływ sam rozwój autora, jak i to, że jak sam on pisze w epilogu – w pracach nad powieścią czynny udział brał sam Glukhovsky, a także, że szczegóły samej scenerii były uzgadniane z Wroczkiem – dzięki temu nie ma chyba żadnego konfliktu logicznego między tym co czytaliśmy w Piterze i tym, co czytamy w „W mrok”. Oby inni autorzy także potrafili ze sobą współpracować tworząc historie mające miejsce w tym samym Uniwersum.