Menu / szukaj

Andriej Diakow „Do światła”

Muszę przyznać, że wpadłem w metro po uszy – wręcz nie mogłem się oderwać od kolejnych czterech książek osadzonych w „Uniwersum” i dopiero teraz, gdy czytnik pokazał 100% na wszystkich pozycjach mogę ochłonąć i spisać swoje wrażenia, w oczekiwaniu na kolejne powieści serwowane na naszym rynku przez wydawnictwo Insignis.

Wtargnęliśmy do królestwa zmarłych! Wszędzie wokół zguba! Marność! Trzeba iść do zbawiennego światła… Do światła…

„Do światła” to pierwszy tom trylogii napisanej przez Andrieja Diakowa, stanowiący dodatkowo jego debiut literacki. Ponieważ Diakow od urodzenia miesza w Petersburgu, wcale mnie nie zdziwiło to, że akcja będzie się toczyła tak jak w „Piterze” wokół tego miasta i jego mieszkańców. Po trzech książkach opisujących mozolne łapanie życia przez ludzi zamieszkujących stacje nieczynnej kolejki, zastanawiałem się, czy kolejna wizyta w podziemiach nie będzie powodowała u mnie pewnego przesytu – na szczęście nie miałem okazji za bardzo tego sprawdzić, bowiem samo petersburskie metro jest tylko podstawą powieści – główna akcja dzieje się bowiem na powierzchni – po klaustrofobicznych wręcz dotychczasowych książkach, mamy wręcz powieść drogi.

Z czym przyszło mi się spotkać? Z kolejnym mrukliwym i super doświadczonym stalkerem, Taranem, który przyjmuje misję sprawdzenia czy w odległej o 30 km bazie rosyjskiej floty bałtyckiej, Kronsztadzie nie ma przypadkiem innych ocalałych z nuklearnej apokalipsy. Po metrze krążą bowiem plotki, jakoby właśnie z kierunku Kronsztadu widać było tajemnicze regularnie pojawiające się światło. Stalker podejmuje się misji, zadając w zamian dość nietypowej nagrody – zabiera ze stacji Moskiewskiej jej wychowanka – dwunastoletniego sierotę Gleba. Po co na niebezpieczną misję zabierać wychudzoną sierotę? Motywy Tarana nie są z początku zbyt jasne – ale w trakcie ich wędrówki wszystko się powoli wyjaśnia.

W wyprawie bierze udział jeszcze kilka innych postaci, między innymi Dym – zielonoskóry mutant oraz Brat Iszkarij, gorliwy wyznawca Exodusu – sekty, która wierzy w mityczną Arkę, która zabierze wszystkich wiernych do nieskażonej ziemi obiecanej. Cała ekspedycja to 11 osób – jest to więc całkiem spora grupka charakterów i wydaje mi się, że Diakowowi całkiem nieźle wyszło stworzenie każdej z postaci – wszystkie mają swoje historie, tajemnice, wady i zalety. Minusem może się zdawać to, że w typowo hollywoodzkim stylu w trakcie misji ilość członków ekspedycji stopniowo się zmniejsza. Dla mnie to akurat nie jest wada – w świecie, gdzie na każdym kroku na człowieka czeka jakiś zmutowany potwór raczej ciężko się spodziewać, że misję zakończy każdy jej uczestnik. Tym bardziej, że co oczywiste, nie wszystko jest tym czym miało być, a sam Kronsztad i płynące z niego światło zamiast ratunku okazuje się pułapką.

Czy wyjście na powierzchnię zaszkodziło książce, czy jej pomogło? Moim zdaniem pomogło i to bardzo – mimo obowiązkowego „namordnika” i nieustannego kontrolowania licznika promieniowania czyś powiew swego rodzaju świeżości w świecie przedstawionym. Mamy bowiem okazję zobaczyć jak wygląda świat poza grodziami schronu. A jak się okazuje, nie jest to świat całkowicie wyludniony – poza mutantami wędrowcy napotykają także ślady ludzi, którzy nie mając możliwości ukrycia się w bezpiecznych schronach walczyli wszelkimi innymi sposobami o przetrwanie.
Dodatkowo, pomimo tego, że powierzchnia mogłaby się kojarzyć z bezkresem nieba, wschodami i zachodami słońca – fabuła nie zatraciła w sobie nic z mroczności, tajemniczości i poczucia wszechobecnego zagrożenia – a to jak dla mnie duży plus.

Zakończenie książki co ciekawe jest dość optymistyczne – ekspedycja, mimo wszelkich przeciwieństw i przede wszystkim zdrady jednego z jej uczestników odnajduje wolny od promieniowania zakątek świata – a to niesie za sobą potencjalną możliwość uwolnienia się od metra – co z tego wyniknie? Trzeba zajrzeć do drugiego tomu trylogii… Jak już pisałem na wstępie – ja nie mogłem się oderwać i zamiast na gorąco opisać Wam swoje wrażenia, w każdej wolnej chwili otwierałem czytnik i połykałem kolejne strony dalszych przygód Tarana i Gleba, ale o tym w następnym wpisie – mam nadzieję, że już jutro.
Na razie jednak, muszę powiedzieć, że w moim prywatnym rankingu „Do światła” plasuje się oczko wyżej niż Piter – subiektywnie mam wrażenie, że Diakow prezentuje sobą nieco lepszy warsztat niż Wroczek – różnice są jednak moim zdaniem bardzo niewielkie. Może wpływ na ocenę ma znacznie dynamiczniejsza akcja – drużyna Tarana ma naprawdę niewiele czasu ja odpoczynek a filozoficzne dywagacje o istocie świata są skutecznie wypierane przez kolejne niebezpieczeństwa, z którymi trzeba się zmierzyć.