Tullio Avoledo „Korzenie niebios”
Przyznaję się bez bicia – mam z tą książką ogromny problem. Składa się na niego kilka czynników i musiałem poważnie się nad nimi zastanowić, żeby opisujac swoje wrażenia nie pojechać za bardzo w krytykę czy pianie zachwytów. Bo „Korzenie niebios” można opisać na dwa sposoby.
Tullio Avoledo to Włoch. Włoch mający w dorobku łącznie 10 książek z gatunku science-fiction. Czyli – zapewne akcja rozgryzać się będzie w słonecznej Italii, a dodatkowo przy autorze z dorobkiem, można się spodziewać stabilnego pióra. Co dostajemy? Dostajemy solidną, dobrze napisaną powieść postapo, którą się naprawdę dobrze czyta. Historia katolickiego ksiądz Johna Danielsa, który z resztkami Gwardii Szwajcarskiej z Nowego Watykanu do Wenecji w poszukiwaniu ostatniego członka kolegium kardynalskiego. Czym jest Nowy Watykan? Zaadaptowanymi na potrzeby przetrwania kościoła katakumbami Świętego Kaliksta, położonymi kilka kilometrów od Starego Watykanu. Mamy więc Italię, ale niestety – nie słoneczną. Katakumby w porównaniu z moskiewskim czy petersburskim metrem przedstawiają sobą opłakany widok. Wszystkiego brakuje, a nad tym co pozostało sprawują władzę z jednej strony smętne resztki dumnego i niegdyś potężnego Kościoła Katolickiego, a z drugiej – wywodząca się z pierwotnych mieszkańców korytarzy grupa cywili, nie odbiegająca tak bardzo od mafii.
Kościół ma problem – w czasie bombardowań zginął Papież i nie ma go komu zastąpić – pozostał tylko jeden Kardynał – co w zasadzie oznacza niemożność zwołania konklawe i przywrócenia kogokolwiek na tron piotrowy. Kardynał Albani gromadzi informację, o Patriarsze, który przetrwał w Wenecji. Gdyby udało się z nim skontaktować, można przywrócić dawny porządek – dlatego też w 500 kilometrową drogę zostaje wysłany wspomniany wcześniej ksiądz Daniels, a za obstawę ma mu służyć oddział Gwardii Szwajcarskiej. Problemy pojawiają się już na samym początku – gwardziści przypominają bardziej najemników, niż doborowe oddziały papieskie. Niemniej jednak drużyna rusza w planowaną na dwa tygodnie drogę.
Czy dotrą na miejsce i co ich spotka po drodze radzę przeczytać samemu. Dzieje się bowiem dużo – nawet bardzo i szkoda by było to spojlerować. Pod względem fabuły, powieść Avoledo przypadła mi bardzo do gustu. Główne postacie są wyraziste, mają jasno zarysowane charaktery, ale też każdy z nich ma swoje tajemnice, plany i cele do których dąży. Przed oczami mamy zarysowane sceny brutalne, momentami nawet ohydne – ale wszystko co przeżywamy ma nas skłonić do zastanowienia się, gdzie w takich warunkach w jakich dzieje się akcja, kończy się człowieczeństwo, a gdzie zaczyna zezwierzęcenie instynktu przetrwania.
W twardą i bezkompromisową walkę o przetrwanie Avoledo wplata regularnie wątki parapsychiczne, mistyczne. Robi to jednak odmiennie niż Wroczek czy Diakow, u których mutanty wyposażone w umiejętność telepatii są tylko kolejnym obrazem migającym za szyba pojazdu. W „Korzeniach” sytuacja jest bardziej zbliżona do tego, co zrobił w Glukhovsky, który na kontakcie z Czarnymi skupi dużą część fabuły. Tutaj metafizyka, majaki i zjawiska paranormalne są na porządku dziennym, wręcz nasilają się z każdym rozdziałem dążąc to prawie całkiem „uduchowionego” końca. Tak jakby świat realny był coraz bardziej wchłaniany przez równoległy świat duchów. Jako że śledzimy akcję z pozycji pierwszej osoby, mamy łatwiejszy „wgląd” w to co dzieje się w głowie Danielsa. Z drugiej strony oczywiście śledzimy tylko to czego ona sam doświadcza – zatem niektóre sytuacje zmuszają nas do domyślenia się, co się akurat stało za tymi czy tamtymi drzwiami.
I wszystko byłoby w jak największym porządku, gdyby nie to, że po zakończeniu lektury miałem dziwne wrażenie, że Avoledo napisał książkę, obudził się pewnego dnia i pomyślał „Napiszę do Glukhovskiego”. Książka opisem świata odbiega doć mocno od tego, co do tej pory można było przeczytać. Już samo to, że w Moskwie czy Piterze świeci czasami słońce, a we Włoszech mamy nieustającą zachmurzoną post-nuklearną zimę wprowadza pewien rozdźwięk w całość Uniwersum. Owszem, pewnym wyjaśnieniem może być to, że przesuwamy się o 3000 kilometrów, ale… Właśnie – drużyna Tarana pokonała jeszcze większy dystans i nie musieli co 5 minut szuflować śniegu. Można więc odnieść wrażenie, że pomysł dodania „Korzeni” do Metra pojawił się, gdy już przynajmniej większość, o ile nie cała książka została napisana. Nie jest to jakiś wielki problem, sama w sobie bowiem jest dobrą lekturą (no chyba że ktoś nie lubi metafizyki i dylematów moralnych, że o problemach z zachwianiem wiary nie wspomnę).
Czy przeczytać… jak najbardziej. Czy polubić – myślę że warto, mimo tych rozbieżności w opisie rzeczywistości. Są one dosyć mocno rekompensowane właśnie przez przeniesienie akcji poza mateczkę Rosję. A skoro przy lokalizacjach jesteśmy – wiecie, że powstaje powieść osadzona w Uniwersum Metro w klimacie postapo, która będzie miała miejsce w Warszawie? Będzie nosiła tytuł Kompleks 7215, a autorem jest Bartek „godai” Biedrzycki, prowadzący Gniazdo Światów. Już nie mogę się doczekać.