The Impossible
26 grudnia 2004 roku 30 kilometrów pod dnem Oceanu Indyjskiego na styku dwu płyt tektonicznych coś pękło. Ogromne masy ścierających się od wieków skał przekroczyły punkt krytyczny i ponad 1000 kilometrów uskoku tektonicznego zmieniło swoje położenie. Gwałtowność i wielkość zmian były tak potężne, że wywołały trzęsienie ziemi o sile 9,1 w skali Richtera. W wyniku trzęsienia powstały fale tsunami o nawet 15 metrowej wysokości. Ponad 290 tysięcy osób zginęło bądź zaginęło. Miliony innych straciło dach nad głową.
Filmów opowiadających o wielkich kataklizmach zostało stworzonych dość dużo – jednak większość z nich opowiada historie raczej wymyślone. Tym razem mamy jednak do czynienia z przedstawieniem historii prawdziwej. Historii, która zaczyna się w rajskiej scenerii Tajlandii. Rodzina Bennettów rozpoczyna świąteczne wakacje w nowym kurorcie (na wyłącznikach światła jeszcze widać folie ochronne). Słońce, plaża, palmy, szczęśliwa rodzina – czegóż chcieć więcej? W tym momencie do głosu dochodzi natura, która z przerażającą siłą zmywa z powierzchni ziemi wszystko co napotka. Bennetowie zostają brutalnie rozdzieleni. Juan A. Bayona i Sergio G. Sanchez (reżyser i scenarzysta) przez długie minuty pokazują nam rozpaczliwą walkę o przeżycie prowadzoną przez Marię i Lucasa – najstarszego syna. Tej dwójce udaje się utrzymać razem we wzburzonej wodzie. Gdy przybój opada podejmują desperacją wędrówkę, by odnaleźć resztę rodziny. Po drodze odnajdują małego chłopca Daniela.
Nie wiem ile czasu „filmowego” ta wędrówka zajęła – w myślach miałem tylko „niech w końcu ktoś ich odnajdzie” – szczególnie od chwili, gdy Lukas zauważa wielką ranę na nodze matki, a ta będąc w szoku, zabezpiecza zupełnie inną. Dramatyczny transport do wioski, następnie do szpitala – każda minuta trzyma w napięciu. I wciąż nie wiemy, co się stało z ojcem i dwoma pozostałymi synami!
Film, pomijając sceny pokazujące samą falę, jest w zasadzie prowadzony dość powoli, co moim zdaniem potęguje jeszcze dramaturgię każdej ze scen. Nie ma tutaj tysięcznych tłumów, hiperrealistycznych efektów rodem z Hollywood. Pamiętać należy, że nie śledzimy historii kataklizmu. To historia jednej rodziny oparta na uch wspomnieniach. I w zasadzie opowiedziana z tego właśnie punktu widzenia. Tutaj ważne są drobne szczegóły z wzajemnych poszukiwań – jak choćby problemy z rozwiązaniem sznurka w spodenkach Simona – który to moment prawdopodobnie przyczynił się do takiego, a nie innego końca.
Po seansie na sali panowała prawie całkowita cisza. Obrazy, kolory, sceny podwodne i niejednokrotnie przewijająca się na ekranie całkowita ciemność ścieżka dźwiękowa – a momentami wręcz jej brak, sama historia – w połączeniu z kinem w 100% europejskim stanowią rewelacyjna odskocznię od typowych produkcji amerykańskich i pozwalają perfekcyjnie wręcz wskoczyć w skórę bohaterów. W Niemożliwe nie ma patosu, wielkich przemów albo walki bohatera tragicznego z hordami wrogów. mamy za to opowieść o piątce osób, które są w stanie zrobić wiele, aby snów się połączyć. Historię o smutku, rozpaczy, nadziei. Dodatkowym atutem filmu jest wyśmienita gra dzieci, które miały naprawdę ciężkie role – wychodzące na pierwszy plan, bardzo dorosłe, odpowiedzialne.
Film trzyma za jaja. Poważnie. Z godzinę, albo i lepiej w głowie mi się jeszcze kołatały echa seansu. Zdaję sobie bowiem sprawę z tego, że takich ludzkich dramatów było wtedy kilkaset tysięcy. I nie każdy zakończył się happy endem…
No tak, Marudy znowu mnie wyprzedziły 🙂