Menu / szukaj

Listy do M.

Polskie komedie romantyczne jakie są – każdy widzi. Z nielicznymi wyjątkami są to po prostu wypełnione product placement, płytkie i nijakie zapchajdziury kinowe. Do tego oczywiście dziejące się w idealnym świecie gdzie nawet fałdki na garniturze się nie uświadczy, a jogurt po pociągnięciu za wieczko nie pryska sobą na wszystkie strony. Słysząc o kolejnej takiej produkcji, zawsze się zastanawiam, czy to już nie za dużo. Tak samo było, gdy na ekranach kin zawitały „Listy do M.„. Oczyma wyobraźni już widziałem pętające się co chwilę po planie oleje, masła i herbaty przeplatane maksymalnymi zbliżeniami na „znaczki” na maskach samochodów dostarczonych przez dealerów. Co prawda widząc kilka tygodni wcześniej zwiastun postanowiliśmy z Osobistą Żoną zobaczyć tę produkcję, ale nie oczekiwałem czegoś rewelacyjnego.

Na szczęście, ku mojemu zaskoczeniu z każdym kolejnym dniem film zbierał coraz więcej przychylnych ocen, więc wchodząc na salę byłem do produkcji nieco lepiej nastawiony.
Cóż można powiedzieć o filmie? Jest bardzo dobry. Naprawdę – producenci postarali się zarówno o obsadę (dobrze było znowu zobaczyć Malajkata), scenariusz jak i – i tu jestem chyba najbardziej zdziwiony – ścieżkę dialogową, która bardzo dobrze współgra z fabułą. Oczywiście za scenografię posłużyła Warszawa, ale jest to Warszawa trochę normalniejsza – taka, w której w pewien sposób splatają się losy kilkunastu osób. Każda z nich ma własne życie, problemy, radości i smutki – dzięki czemu dość łatwo można „wejść” w akcję.

Nie mam zamiaru opisywać fabuły, która jest spójna i pozbawiona udziwnień, czy też znęcać się nad poszczególnymi aktorami (no może jedynie Małaszyński był strasznie spięty, ale końcowe sceny mogą częściowo tłumaczyć, dlaczego grany przez niego Wladi zachowuje się jakby mu ktoś kij w tyłek wsadził). Reszta aktorów, łącznie z dziećmi naprawdę się postarała, dzięki czemu praktycznie dwugodzinny film ogląda się z wielką przyjemnością.

Jeśli jakimkolwiek wyznacznikiem jakości filmu może być reakcja widzów na zapalenie świateł w kinie na koniec seansu, to uważam, że film jest naprawdę świetny. Może ze dwie czy trzy osoby na sali wstały wcześniej, niż z ekranu zniknęły ostatnie obrazki – mimo, iż już „leciały napisy”. I między innymi także dlatego, ode mnie film dostaje bardzo solidne 8/10 z zapewnieniem, że na pewno go jeszcze nie raz z przyjemnością obejrzę.