Humanitarium
Pod koniec grudnia 2011 roku na mapie Wrocławia pojawił się nowy punkt nawigacyjny. Fakt ten wywołał mocniejsze bicie mojego serca i ślinotok szarych komórek. Czemu? Bo oto ja, wychowany na Sondzie, Kwancie i Adamie Słodowym dostałem potencjalną możliwość, aby móc wrócić do czasów dzieciństwa aby beztrosko pohasać po rozległych łąkach Wiedzy. Co miało być o tyle ciekawsze, że jako pasjonat nauki i techniki, często dzielę się tym co wiem z Juniorem, który chętnie wypytuje mnie o to, „jak to działa” i „jak to powstaje”. Słowem – we Wrocławiu otwarto Humanitarium.
Jak można przeczytać na stronie internetowej Wrocławia (dostęp 2012-09-17) „Inwestorem przedsięwzięcia jest miasto Wrocław, a koordynatorem merytoryczno-organizacyjnym Wrocławskie Centrum Badań EIT +. Zaprojektowanie, wybudowanie i wyposażenie obiektu kosztowało ok. 7 mln zł.” Co dostajemy za te 7 baniek, postaram się w miarę obiektywnie ocenić poniżej.
Lokalizacja – jest nieźle
Ośrodek znajduje się w zachodniej części Wrocławia, na Praczach Odrzańskich i zajmuje około kilometra kwadratowego. Jak poinformowała mnie Szanowna Małżonka kiedyś na tym terenie organizowano kursy prawa jazdy – ślady po tym „miasteczku ruchu drogowego” wciąż widać. Do Humanitarum prowadzi wąska jednokierunkowa droga, którą jadąc można się zacząć zastanawiać, czy na pewno dobrze trafiliśmy. Na szczęście jest kilka małych drogowskazów, które potwierdzają kierunek jazdy. Miejsca do zaparkowania jest sporo, budynek jest schowany wśród drzew, co sprawia dosyć przyjemne wrażenie, tym bardziej, że sam front budynku jest estetycznie zaprojektowany – składają się nań szkło i drewno.
Ekspozycja – a miało być tak pięknie
Po wejściu do budynku wita nas miła kasjerka, widzimy też szatnię i mały barek. Szatnia – super – w razie deszczu, czy zimą nie trzeba targać ze sobą mokrych i ciężkich kurtek i parasoli, barek też zachęca ciepłą kawą i ciasteczkami. Jak można się dowiedzieć od kasjerki, ekspozycja składa się z dwu części – hali wystawowej i hali multimedialnej. Oczywiście w naszym przypadku kolejność była oczywista – hala wystawowa, czyli eksperymenty najpierw!
I tu niestety piękna bajka nieco traci na jakości. Na hali znajduje się kilkanaście (no dobra nawet kilkadziesiąt) eksponatów, którymi można się pobawić. Między innymi składają się na nie:
„Przyłącza domowe” – do dyspozycji mamy podest z umieszczonymi w jego narożnikach czterema gablotami przedstawiającymi w bardzo uproszczony sposób Kuchnię, Pokój, Łazienkę i Pralnię. Każda z gablot jest zaopatrzona w cztery gniazdka elektryczne. W centralnym punkcie podestu znajduje się wieża, z której boków wypuszczone są „przewody przyłączeniowe”, których kolorystyka ma przywodzić skojarzenia z elektrycznością, wodą, gazem i kanalizacją. Jeśli odpowiednie kable wetkniemy w odpowiednie gniazdka w danej gablotce coś się włączy. A to ekspres do kawy zacznie bulgotać, a to pralka prać, czy radio grać. Jeśli podłączymy złe kable do gniazdek, za dużo, bądź za mało – nic się nie stanie. Fajny pomysł, naprawdę, niestety wykonanie toporne. Gniazdka i wtyczki są wykonane z szarego tworzywa i tylko pomalowane w odpowiednie kolory. Dzięki temu obecnie farba już odłazi, odpryskuje a plastik wygląda na nieco sfatygowany. Dodatkowo kable są splątane niczym słuchawki w kieszeni. Czemu ktoś nie wpadł na to, żeby podłączenia doprowadzić do gablotek pod szklana podłogą i tylko przy samych gablotach nie wystawić na zewnątrz z 1,5 metra? Doprowadzenia można by nawet zasymulować listwami LED z dynamicznym oświetleniem? Czemu nie zakupiono od razu kolorowych gniazd i wtyków? Same gablotki też reprezentują swoim wyposażeniem raczej „Wczesnego Gierka” niż XXI wiek. Na szczęście Junior frajdę z podłączaniem miał wielką i nie przeszkadzało mu nawet to, że jakiś mądrala wymyślił gniazdka kluczowane – czyli trzeba wetknąć weń wtyczkę „wypustką do góry”.
„”Maszyna rzucająca piłki” – zasada jest prosta – zestaw kół zębatych, dźwigni i przekładni trzeba korbą wprawić w taki ruch, aby umieszczone na końcu ramię odpowiednio się wychylało, dzięki czemu będziemy mogli wrzucać nim piłki tenisowe „do kosza” – jeśli będziemy kręcić z odpowiednią prędkością, piłki będą się kręcić w zamkniętym obiegu – podajnik – ramię – kosz – podajnik. Maszyneria jest potężna, niestety poza korbą nie mamy żadnego na nią wpływu. Nie ma możliwości, żeby pokazać dziecku jak wielkość przekładni ma wpływ na prędkość poruszania się ramienia, kąt wychylenia, czy cokolwiek innego. Można jedynie mówić „kręć wolniej, „kręć szybciej” – ale zabawa jest dobra mimo braków.
„Energia odnawialna” – do dyspozycji mamy cztery lampki halogenowe, pod którymi umieszczono drewniany wiatrak, samolocik, karuzele i pająka 🙂 każdy z elementów jest wyposażony w małe fotoogniwo, dzięki czemu mamy zasilanie do silniczków, które te modele napędzają. Pająk wisi na sznureczku z boku – podstawienie go pod światło powoduje jego wibracje – im bliżej źródła światła tym mocniej pająk drży – świetny pomysł, naprawdę. Tylko czemu nie wspomniano o energii wiatru? Zbudowanie małego tunelu wiatrowego napędzanego korbką i wyposażonego w wiatrak spięty z prądnicą i żarówką to chyba nie taki problem? A miniaturowy młyn wodny?
„Studio telewizyjne” – kamerka wideo wsadzona do z grubsza ciosanej obudowy imitującej kamerę TV. Do tego bluescreen. Nad głowami wisi kilka kineskopów (tak, kineskopów), na których widać efekt działania tej sztuczki, czyli naszą postać na zmienianych automatycznie tłach. Fajnie, tylko: czemu trzeba zdjąć buty? Czemu nie można w kasie dostać żetonu (albo lepiej – kodu kreskowego na bilecie) i nie wydrukować sobie fotki z wybranym zdjęciem w tle? I do jasnej cholery kto się chciał pozbyć i ile kasy wziął za te badziewne 17 calowe telewizory kineskopowe wiszące nad głowami jak Apofis nad Ziemią?
„Rozkład siły” – do dyspozycji mamy trzy pojemniki wypełnione taką samą ilością butelek z wodą. Każdy z pojemników zaczepiony jest do liny, a ta przewleczona przez rosnąca ilość bloczków. Oczywista demonstracja rozkładu siły. Tylko że… ani jednego dynamometru. Ani jednej możliwości pokazania dziecku jakie siły działają na każdą linę, bloczek czy sam ciężar, żeby dziecko wiedziało, czemu więcej bloczków = mniejsza siła potrzebna do podniesienia pojemnika.
Poza tymi przykładami możemy sprawdzić swoją równowagę, skoczność, giętkość. Możemy zobaczyć jak skręca się kręgosłup przy kręceniu tykiem na obrotowym krześle i jak ruszają się nasze kości gdy pedałujemy na rowerze, czy ruszamy klamką w drzwiach. Możemy wyszorować wielkie zęby haniebnie zużytą szczotą. Możemy powąchać jeden z 9 zapachów i zgadnąć co wąchamy, wsadzić rękę w kilka dziur i pomacać różne faktury materiału ukrytego w środku. Mamy też krzywe lustra, rysunek płodu z ukrytym głośnikiem i kilka innych podobnych eksponatów.
Na pięterku znajduje się „Genetyka”, gdzie mamy wątpliwą przyjemność obejrzenia angielskojęzycznych filmów, które na pewno zainteresują każde dziecko. Mnie zatrzymały na dosłownie minutę – nawet nie pamiętam, czy są chociaż napisy. Bo nie ma polskich naukowców, nie ma ekranów większych jak 14 cali, nie ma nowoczesnej techniki animacyjnej. Nie ma nawet modelu DNA z kulek! Jest też sekcja medyczna – dwa zestawy „puzli”, które stopniowo odkrywają wnętrze naszego ciała. Fajne, ale nie ma grama opisu. Do tego łóżko szpitalne wytargane z jakiejś gipsowni, z którym nie wiadomo co zrobić. Jest też sekcja protez – „robotyczne ramię”, którym możemy sterować przy pomocy kilku dźwigni, pokręteł i pompek – niestety, mam wrażenie, że strasznie rozregulowana mechanika w nim jest.
Warsztaty
Humanitarium to nie tylko ekspozycja. To także dwa laboratoria umiejscowione w hali wystawowej. Niestety nie było nam dane wziąć udziału w zajęciach – jeśli się dobrze zorientowałem po fakcie, wyglądało na to, że je po prostu przegapiliśmy. Jakim cudem – nie wiem. Jak można przeczytać na stronie: „Godziny zajęć dla osób indywidualnych: Sobota – Niedziela, godzina 11:30, 14:00 oraz 16:00″. Weekend, teoretycznie dużo ludzi szukających rozrywki i aż trzy terminy. Szkoda, niektóre z tematów jakie są podczas zajęć prezentowane brzmią naprawdę ciekawie.
Multimedialna zapchajdziura.
Po drugiej stronie kasy znajduje się sala multimedialna. Szare i nudne pomieszczenie, w którym znajdują się dwa elementy. Komputer PC z kinectem i projektor. Komputer wyświetla na ekranie statyczny obraz ludzkiej postaci, a my wskazujemy jakiś element i widzimy napis np. „płuca”. Ekscytacja jak po expose kolejnego premiera. Tym bardziej, że na cytowanej stornie Wrocławia jest duży widoczny ekran złożony z czterech monitorów, w rzeczywistości zaś jeden LCD tak ze 40 calowy.
Na szczęście jest jeszcze projektor – powieszony pod sufitem, rzuca obraz na podłogę (w sumie jakieś 4×6 metrów). Do kompletu jest prawdopodobnie także kinect. Program zawiera kilka losowo włączanych „gier” polegających na bieganiu po wyświetlanym obrazie i np. gonienie uciekających balonów czy kropek, albo „wkopywanie” odpadów do odpowiednio umieszczonych w rogach obrazu ikon reprezentujących pojemniki do segregacji śmieci. Dla dzieci – zabawa. Dla dorosłych – chwila odpoczynku na plastikowych „kanapach”. Dla mnie – technożercy, startrekowca, programisty i poniekąd geeka – nuda, zmarnowany potencjał i wywalone w błoto pieniądze. Naprawdę gratulacje dla firmy Aduma za tak słabe wykorzystanie Kinect SDK.
A miało być tak pięknie.
Było fajnie. Pierwsze 20 minut, które poświęciliśmy na zapoznanie się z wystawą było naprawdę ciekawe. Niestety, zachwyt opadał z każdą minutą. Teraz już tylko zastanawiam się nad dwoma tematami. Na co poszło te 7 milionów? Czemu bilety kosztują aż 15 zł? Uważam, że pomysł, jaki spróbowała zrealizować pani Kinga Świtała-Jeleń, był świetny. Niestety, tylko pomysł – realizacja sprawia wrażenie braku myśli przewodniej, zrobiona na szybko, bez ładu i składu. Wieje tandetą i sandałem. Z masłem.
Nie wiem, jaka przyszłość czeka Humanitarium. Mam nadzieję, że włodarze tego miejsca przemyślą sprawę jeszcze raz i przebudują wystawę tak, żeby naprawdę pozwalała zapoznać się z człowiekiem – budową jego ciała, zmysłami, historią. Teraz to ciekawostka, którą warto zobaczyć raz. Przepieprzone pieniądze i zmarnowany pomysł. Niestety. Nie mówię, że Humanitarium trzeba omijać – niektóre eksponaty naprawdę potrafią przykuć uwagę, zapewnić nieco wiedzy i rozrywki, ale forma w jakiej całość została podana przypomina najdroższy kawior zmieszany z piaskiem i podany na tekturowym talerzyku. Odwiedzić raz i czekać na rozbudowę/przebudowę.
Na stronie Wrocławia widać piękne fotki z podświetlonymi ścianami, w samej galerii strony Humanitarum wiedza aż tryska ze zdjęć. Szkoda, ze zwiedzający dostają już tylko lekko nieświeży pasztet. Pasztet za przypomnę 7 milionów złotych.