Atlas chmur
Największe filmowe widowisko 2012 roku, oparte na bestsellerowej epopei Davida Mitchella, którego styl krytycy porównują do estetyki dzieł Vladimira Nabokova, a oryginalną wizję świata do spostrzeżeń takich mistrzów jak Umberto Eco, Haruki Murakami iPhilip K. Dick.
Brzmi groźnie i zapowiada niezłą kinową ucztę, nieprawdaż? Dodajmy do tego rodzeństwo Wachowskich, którzy co by nie mówić, na widowiskowość postawić potrafią i rewelacyjnych aktorów, że wymienię tylko Toma Hanksa, Halle Berry i Hugo Weavinga – no nie ma bata – musi być pięknie.
„Atlas chmur” – dramat sci-fi opowiadający sześć różnych historii, przy czym każda z nich dzieje się w zupełnie innym czasie. Historie te dość mocno się przeplatają w czasie seansu, co wprowadza z jednej strony nieco dynamiki na ekran, z drugiej jednak powoduje, że musimy się przynajmniej odrobinę skupić na tym co oglądamy, żeby się nie pogubić w fabule. Koncentracja jest o tyle istotna, że postacie występujące w poszczególnych czasach grane są przez tych samych aktorów – zabieg bardzo ciekawy, który wydaje mi się ma nieco przywołać motyw reinkarnacji i wędrówki dusz.
Film trwa prawie 3 godziny – co oznacza, że każda historia zamyka się w niecałej pół godzinie – można by odnieść wrażenie, że to mało czasu na opowiedzenie czegoś sensownego, ale jednak tak nie jest. w danym nam czasie jesteśmy w stanie zarówno poznać bohaterów i ich otoczenie, jak i motywy ich działania. Okazuje się bowiem, że nieistotne jest to, kiedy – w jakich czasach – żyjemy, ale to, co robimy i jakie decyzje podejmujemy. Wszystko bowiem ma wpływ na przyszłość. Taka sobie oczywista oczywistość. Jak mówiłem, film trwa trzy godziny i w tym czasie zdążyłem przeczytać spory kawał dokumentacji języka Go, zerkając jednym okiem na ekran, a drugim na laptopa – akcja bowiem jest na tyle „niezaskakująca”, że można spokojnie się zająć czymś innym. Nie żeby było nudno – co to to nie – seans zakończyłem o 2 w nocy po dość intensywnym dniu i „Atlas” mnie nie uśpił. Tym bardziej, że mamy kilkanaście dość dynamicznych scen – jednak brakło „tego czegoś” czy inaczej „efektu WOW” – przez co nie ma pełnego skupienia i siła rzeczy odpływamy w inne rejony. W moim przypadku był to właśnie ekran laptopa oraz – podziwiania scenerii na dużym ekranie. Jest to bowiem moim zdaniem największy plus tego dzieła. Nie ma większego znaczenia którą z historii się zajmiemy – czy jest to bunt w 2154 roku, podróż statkiem po Pacyfiku w 1894 czy perypetie podstarzałego wydawcy w 2012 roku – wszystko jest na swoim miejscu – stroje, zachowania, styl mówienia no i przede wszystkim – otoczenie. Plenery są rewelacyjne – oczywiście najbardziej zainteresowały mnie dwie ostatnie chronologicznie patrząc opowieści – Nowy Seul i Ziemia po Upadku, ale mimo to, za oprawę wizualną daję pełne 10.
Plakaty filmu w polskich wersjach mówią do nas „Wszystko jest połączone”, „Nic nie jest przypadkowe” – tylko że to trochę za mało, żeby określić film mianem epickiego. Każdy w miarę rozgarnięty człowiek zdaje sobie sprawę z „efektu motyla” i wzajemnych zależności między ludźmi i ich postępowaniem – przesłanie filmu nie jest w tutaj w żaden sposób odkrywcze. To nie „Matrix” (że się pozwolę podczepić do dorobków Wachowskich), gdzie zawsze można doszukać się kolejnej metafory. „Atlas chmur” to pięknie pod względem wizualnym opowiedziane proste historie o oczywistych oczywistościach.