Walter Isaacson „Steve Jobs”
Był rok 1989, gdy dane mi było po raz pierwszy zasiąść przy klawiaturze komputera osobistego. Był to Meritum II (jak zawsze uzupełniam – z miodowym monitorem i pamięcią masową w postaci magnetofonu Kasprzak). Ja uczyłem się BASIC’a a Jobs, Woźniak, Gates i inni tworzyli podstawy tego, co otacza mnie obecnie – era cyfrowej informacji, wszechobecnych komputerów i paneli dotykowych. Obliczeń w chmurze i świetnej (ok, ograniczonej bateriami) mobilności.
Najwięcej do tej pory wiedziałem o Billu Gatesie – gdy porzuciłem przytulny świat małego Atari a następnie Amigi, siłą rzeczy (i obecnością takiego, a nie innego wyposażenia w pracowniach komputerowych) zacząłem pracować przy DOSie i później Windowsie. Apple i Macintoshe owszem, znałem, ale zawsze uważałem to za totalny HiEnd niedostępny zwykłym szaraczkom. Gdy nastał ten czas, że było mnie stać na własny telefon, wpadłem w sidła Nokii i długi czas męczyłem się z Symbianem – i tak to się kręciło. Dzięki coraz lepszemu dostępowi do sieci, dowiedziałem się od „lepiej zorientowanych”, że Microsoft, Nokia i parę innych marek miało użytkowników i rządziło rynkami sprzętu i softu, a Apple miało wyznawców i fanbojów.
Aż tu pewnego dnia wpadł mi w ręce iPhone – i to mi trochę nawywracało w głowie. Szybkość, wygoda, intuicyjność – to było tak odmienne od tego, co oferowali pozostali, że zapałałem serdecznym przywiązaniem do tego ustrojstwa.
Biografia Isaacsona opowiada historię człowieka, który stał za wszystkim co się wiąże z nadgryzionym jabłkiem. Historię tak bogatą i kolorową, że najzwyczajniej w świecie zazdroszczę tych lat odkrywania, wynajdywania, projektowania, zabawy formą, kształtem, kolorem których doświadczał Jobs. Człowiek wizjoner. Może nie odkrywca, na pewno nie filantrop. Bezczelny, bezpośredni i może po części zapatrzony w siebie świr – ale świr z wizją, którą wszelkimi możliwymi sposobami realizował.
Owszem, był pieprznięty – ale gdyby nie był – może do dzisiaj byśmy klepali znaczki na konsoli? Kto wie.
Książka nie skupia się tylko na samym Jobsie – pokazuje też świetnie historię powstania korporacji, kolejnych kroków, niejednokrotnie błędnych, podejmowanych zarówno przez iSteva, jaki jego konkurentów czy współpracowników. I to dla mnie jest główną wartością tej biografii – wszystkie te techniczne szczegóły i szczególiki, które pokazują jak powstała duża część gadgetów, które nas obecnie otaczają.
Co w książce jest istotne to to, że nie ma w niej peanów na cześć i ku chwale. Isaacson na równi stawia zarówno błyskotliwość Jobsa w urzeczywistnianiu własnych wizji, jego chorą (nie bójmy się tego słowa) obsesję na punkcie perfekcjonizmu designerskiego, ciepło dla syna i chłód emocjonalny dla córek. Serdeczne prawie kontakty ze swoimi bliskimi i zaufanymi współpracownikami i bezwzględność w przypisywaniu sobie wszystkich zasług.
Można Jobsowi czy Apple (wielu bowiem utożsamia osobę i firmę) zarzucić wiele – trolling patentowy, wysokie ceny, czy zamknięty ekosystem hardwarowo-softwarowy z usługami, które jeszcze bardziej wiążą użytkownika z jedną korporacją. Ale czytając (słuchając w moim przypadku) kolejne rozdziały odrywałem, że to wszystko miało swoją przyczynę i cel. Dążenie do perfekcji, użyteczności, wygody.
W przeciwieństwie do Papalki – chciałbym móc nieco popracować przy Jobsie. To by było na pewno ciekawe i inspirujace zajęcie.