Menu / szukaj

2012

W skrócie – jestem zawiedziony.

I w zasadzie można by na tym zakończyć, jednak nie chciałbym Was potraktować tak jak widzów tegoż filmu w zasadzie potraktował Rolland Emmerich, bowiem po obejrzeniu tytułowej produkcji tegoż Pana czułem się mentalnie poniżony. Owszem, była wielka rozpierducha, było efekciarsko, ale to tyle – fabuła kuleje jak ochwacona kobyła, poprawność polityczna płynie z każdego skrawka ekranu, a nasi bohaterowie niczym w dawnych grach na 8bitowe komputerki prąc w lewo dzielnie pokonują kolejne etapy zmieniając tylko i wyłącznie środki transportu.

Ok, historia oczywiście  z domieszką kilku faktów naukowych oraz – jakżeby inaczej – z kilkoma linijkami o Wielkim Kalendarzu Majów. Bez tego film by nie był o tym, o czym miał być. Głęboko w trzewiach naszej szanownej Staruszki Ziemi, w jednej z nieczynnych kopalni miedzi, grupa naukowców (poprawność polityczna – Hindusi, nie Amerykanie) odkrywa, że neutrina jakie docierają do nas ze Słońca nie dość, że zwiększają swoją ilość, to jeszcze masę (jakby się komuś nie chciało klikać, to masę tak małych jednostek elementarnych podaje się w elektronowoltach). Powoduje to, że jądro Ziemi zwiększa swoją temperaturę. Rokowania są niezbyt dobre – kolega pana Hindusa, Afroamerykanin, a do tego geolog, gna w te pędy do Pana Będącego Blisko Pana Prezydenta USA i pokazuje mu, że będzie niefajnie. Ok, jest nieźle, myślę sobie – jeszcze nikt z 10 osób będących na sali (ostatnie pokazy, wcześniej nie miałem czasu iść do kina) nie zasnął. Na ekranie tez luzik, coś mówią, czas leci, nic specjalnego się nie dzieje, bo podstawienie fałszywki Mony Lisy i schowanie w bezpiecznym miejscu razem z innymi dziełami sztuki jest oczywiste. Tak jak oczywiste jest to, że pospólstwo nic nie wie i dalej sobie pracuje, śpi itepe.

Żeby jednak nie było zbyt sielankowo, to w „niewyjaśnionych okolicznościach” ginie kilkunastu ludzi świata nauki, w tym kustosz Luwru, który miał na konferencji prasowej następnego dnia ogłosić, że dzieła sztuki są zabrane gdzie indziej, niż wszyscy sądzą, a gdzie, to nikt do końca nie wie, poza tymi, którzy je zabrali rzecz jasna. W międzyczasie, w Chinach zbiera się Tybetańczyków do budowy tamy jakiejś podobno. Ale jak to w Chinach, otwórz pysk, a nie dostaniesz ryżu, nikt tak naprawdę nie wie, po cholerę budować tamę na kilku tysiącach metrów nad poziomem morza. Wie tylko reżyser. No dobra, niech sobie budują. Czas na sztampę – rodzina w rozkładzie. On, nieczytany pisarz SF, Ona – typowa amerykańska wife, On Drugi – lepszy model tego pierwszego. Ah – no i dzieci. On zabiera dzieciaki na wycieczkę życia – czyli na kemping w Yellowstone, bo Amerykańce, jak gdzieś jadą, to albo na Rushmore, albo do Misia Yogiego. Oczywiście pomijam amerykańskich nastolatków, bo ci zwykle wybierają najbardziej dziwne domy, o których wszyscy wiedza, że albo piła, albo hak, albo inny monster sobie je za lokum obrał.
Ale wracając do Wycieczki. On z dzieciakami łazi po nagle ogrodzonym przez wojsko terenie, gdzie z jednej strony patrzy na niego US Army, a z drugiej nieźle szurnięty łowca teorii spiskowych, który w zasadzie jest najlepszą moim zdaniem postacią w tym filmie. Szkoda, że szlag go trafia po 15 minutach projekcji – ale tak to już jest jak się skałą wielkości domu  dostaje w twarz. Nasi wycieczkowicze wracają pogonieni przez wojskowych i wspomnianego wyżej geologa na swój kemping, gdzie On dowiaduje się od Świrniętego że będzie jatka, rzeź i w ogóle dym, a Grupa Trzymająca Władzę buduje statki. Nawet mapę ma, ale pokazać nie chce. I tu zaczyna się komedia, bo pomiędzy kolejnymi i coraz częstszymi katastrofami (w tym rozcięciu przez nagle powstałe zapadlisko na pół marketu w którym Ona i On Drugi robią sobie zakupy) nasza piątka spotyka się razem i piękną limuzyną, która jest zwrotniejsza niż Batmobil i wytrzymalsza niż Knight Rider spieprzają przez opłotki i ogródki przed kolejnym zapadliskiem. Limuzyna nawet skacze na kilka metrów, że o lawirowaniu między gruzami niczym niejedna wyścigówka WRC nie wspomnę. Szybka zamiana środka transportu na awionetkę, którą pilotuje On Drugi – bo podobno kilka godzin kursu miał. Znowu Yellowstone, Świrnięty mówi, gdzie mapa, wszystko pięknie wybucha, a nowo powstały Wulkan popisuje się perfekcyjnym okiem, bo przez ładnych kilka minut udaje mu się trafić tylko raz w samochód, którym do awionetki wraca On z córką – reszta tankuje samolocik w między czasie.

Oczywiście, żeby była dramaturgia, On wpada z samochodem do dziury w ziemi, ale wyłazi z niej nawet nie draśnięty, za to z zębami na mapie. Tajemnicą kaskaderów jest jak stojąc z tyłu spadającej  na tenże tył furgonetki można się wydostać bocznymi drzwiami i wdrapać na skałę, z której się spada. Samolocik startuje, bla bla bla, wszystko się wali, ogromna chmura rozgrzanych pyłów wulkanicznych pochłania samolocik, ale ten się wyrywa – bez ryski na lakierze.

I można by tak cały film opowiedzieć. Wszystko wybucha, wali się, ludzie umierają tysiącami, a nasza rodzinka niepokonana zamienia awionetkę na Antonowa. Antonow zapomina że waży ponad 200 tysięcy ton i lata niczym papierowy samolocik prawie. Gadka, szmatka, lofju i przytulanki rodzinne, ale mało paliwa. Tak mało, że prawie nie wylądowali na Hawajach, których niestety w zasadzie już nie było. Jak już nie ma paliwa, to na szczęście pod samolotem natychmiast znajduje się Tajwan. Bo przecież się już w trybie ekspresowym poprzesuwało na Ziemi to i owo. I niestety ilość bzdur zaczyna się mnożyć. W dwa lata Chińczycy w wysokich górach zbudowali potężne stocznie z okrętami (a ja cholera myślałem, że w kosmos polecą) morskimi – arkami, które są w stanie pomieścić ze pół miliona ludzi. Oczywiście dla wybranych bilety w cenie miliarda euro na osobę. Plus zaproszenia, rządy i ich pieski.  Nasza rodzinka pakuje się bocznymi drzwiami, ale psują kilka kółek, przez co się drzwi nie zamykają. Co oczywiste naprawiają, nikt ich na zbity pysk nie wyrzuca.

W filmie było wszystko co powinno być: rodzinka, poprawność polityczna (większość postaci, to Murzyni lub Hindusi), patetyczne przemówienie i Pan Zły, który uważa, że wie lepiej, lepiej rządzi itp. Oczywiście Pan Zły daje sobie siana po przemówieniu, bla bla bla… Co do przemówienia – Emmerich zrobił mi niespodziankę, bowiem patosu tym razem nie wylewa z siebie Prezydent USA, któremu się psuje kamera, tylko nasz znajomy geolog i to nie w połowie, a na końcu filmu. Ale przemówienie było.

Z opisu wyszło mi niezręczne i częściowe streszczenie – no trudno. Widać jaki film, takie wrażenia po nim. Kiepsko było. Jakoś po wyjściu z kina nie odetchnąłem z ulgą widząc nienaruszony parking, nie rozpamiętywałem każdej sceny (chyba, że by się pośmiać albo ponarzekać).  Jedno co mnie tylko pociesza, to fakt, że efekty były naprawdę dobre – w zasadzie głównie one mnie przyciągnęły na ten film. Emmerichowi, który skutecznie rozwalił pół Stanów przy pomocy obcych w „Dniu Niepodległości”, zamroził całą planetę w „Pojutrze”, zostało już tylko rozpierniczyć naszą Niebieską Kulkę w drobny pył. Tylko musi się spieszyć, bo po o niebo lepszej moim zdaniem „Zapowiedzi” niewiele już do rozwalenia zostało.

I na koniec, bo już późno i jeszcze zacznę pisać jeszcze większe pierdoły niż sam film – o wiele lepiej będzie spędzić czas oglądając ponownie „Pojutrze” niż „2012”.
Zapewniam. No chyba, że tak jak ja – dla samych efektów.